poniedziałek, 20 lutego 2017

Wszystko gotowe...

... no prawie... Ale po kolei...

   Od mojego ostatniego wpisu z aktualnościami minęły już prawie trzy miesiące. Wiem, że myślicie, iż Was zaniedbuję. Ale chociaż z pozoru tak to wygląda, to wcale tak nie jest! Brak doniesień z frontu nie jest także wynikiem tego, iż mało lub zgoła nic ciekawego się nie dzieje. Jest dokładnie odwrotnie - dzieje się naprawdę sporo! Nasze przygotowania wkroczyły w przedostatnią, decydującą fazę (po niej już tylko logistyka związana z pakowaniem i wysyłaniem bagażu), co wiąże się z koniecznością ogarnięcia mnóstwa tematów jednocześnie, tak by przy tym wszystkim mieć jeszcze czas na normalne codzienne sprawy związane z rodziną, pracą i zwyczajnym życiem. Dlatego tak trudno było mi znaleźć tych kilka chwil na napisanie niniejszego posta. W takim razie nie przedłużając niepotrzebnie tego wstępu, postaram się Wam, drodzy Czytelnicy, w kilku następnych zdaniach zrelacjonować w telegraficznym skrócie najistotniejsze fakty.

   Otóż w zasadzie skompletowaliśmy sprzęt, którego lista w moim przypadku ma 154 pozycje. I to licząc takie rzeczy jak np. apteczka jako jedną sztukę bez wyszczególniania ich zawartości. Jest więc tego całkiem sporo. I gdyby nie fakt, iż Piotrek wciąż jeszcze nie ma swojego roweru, do nabycia pozostałoby nam zaledwie kilkanaście drobiazgów, których kupno z różnych względów musimy odłożyć do ostatnich dni przed wylotem (np.: krem z filtrem czy doładowanie telefonu satelitarnego), albo też kupimy je już na miejscu w Australii (np.: papier toaletowy, żywność). Ukoronowaniem gromadzenia ekwipunku wyprawowego była moja wizyta w niedzielę 11 grudnia w warszawskiej firmie Velove, podczas której wreszcie odebrałem swojego "grubasa". Od tego czasu stoi u nas w domowej bibliotece na honorowym miejscu, gdzie poddawany jest drobnym, acz niezbędnym usprawnieniom. W marcu czeka nas jeszcze jeden wyjazd do Velove, celem wprowadzenia drobnych modyfikacji w pierwotnej konfiguracji roweru połączony z odwiedzinami w białostockiej firmie Crosso, która ofiarowała nam swoje sakwy.

Mój Surly Wednesday

   Końcówka stycznia i początek lutego upłynęły nam na załatwianiu formalności takich jak wizy wjazdowe do Australii, pozwolenia na wjazd na szlak Canning Stock Route (potrzebne są dwa, wydawane przez niezależne od siebie instytucje - jedno na część szlaku pomiędzy studniami 16., a 39. i drugie na odcinki pomiędzy studniami 5., a 15. oraz 40. a 51.), bilety na autobus z Darwin do Halls Creek, no i na koniec bilety lotnicze. Całe to zamieszanie szczęśliwie już za nami! A wierzcie mi - głowa może rozboleć gdy się to wszystko dogrywa, analizuje, konsultuje poprzez Bałtyk i wreszcie klepie "na sicher". Koniec końców nasza podróż do Australii wygląda następująco:

01-08-2017 Warszawa 9:50 - Kopenhaga 11:10
(Piotrek oczywiście nie poleci ze mną z Warszawy, lecz dojedzie pociągiem do Kopenhagi i spotkamy się dopiero na lotnisku)
01-08-2017 Kopenhaga 12:30 - Singapur 6:30 +1
02-08-2017 Singapur 8:30 - Darwin 14:45

W Darwin zostajemy na noc i 3 sierpnia o  7.25 wsiadamy do autobusu Greyhound, który po około piętnastu godzinach jazdy dowiezie nas do Halls Creek - miejscowości z której już rowerami ruszymy na szlak. Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, to po siedmiu tygodniach rozpoczniemy w Perth naszą drogę powrotną do domu według poniższego planu:

18-09-2017 Perth 17:10 - Singapur 22:35
18-09-2017 Singapur 23:50 - Kopenhaga 6:25 +1
(tu pożegnam się z Piotrkiem, który do domu pojedzie już transportem naziemnym)
19-09-2017 Kopenhaga 8:00 - Warszawa 9:20


   I na koniec podzielę się jeszcze z Wami niemiłą przygodą, która spotkała mnie w ubiegłym tygodniu. Otóż po przekalkulowaniu kosztów związanych z wynajęciem na cały czas naszej nieobecności telefonu satelitarnego (przy maksymalnym rabacie: 52 dni x 17,50 PLN/dzień = 910,00 PLN netto), doszedłem do wniosku, że korzystniej będzie kupić używany za 1.000,00 PLN + VAT (zresztą z tej samej firmy wypożyczającej - SupraSAT z Kielc) i po powrocie go spylić choćby za 500,00 PLN (a pewno sporo więcej jeśli go nie uszkodzimy), niż wypożyczać. Dogadałem więc szczegóły i oczekiwałem przesyłki. Gdy po kilku dniach kurier DPD dostarczył oczekiwaną paczkę, jej stan zewnętrzny wzbudził moje obawy.


Postanowiłem więc proces rozpakowywania udokumentować fotograficznie, co okazało się być dobrą decyzją, gdyż w uszkodzonej przesyłce było wszystko z wyjątkiem samego aparatu. Paczka została gdzieś po drodze splądrowana. Całe szczęście, że nadawca ubezpieczył ją na sporą kwotę. Niestety skradziony egzemplarz był jedynym wycofanym z wypożyczania i przeznaczonym do sprzedaży jakim dysponowała firma SupraSAT. Póki co, mamy więc ładowarki (sieciową i samochodową), futerał, zapasową baterię, a nawet antenę, gdyż złodziej widocznie nie wiedział, iż telefon satelitarny jest wyposażony w masywną i sporą zewnętrzną antenę, która była na czas transportu zdemontowana i ostała się w pudełku wraz z resztą akcesoriów. Tak czy inaczej jesteśmy teraz w kłopocie, który miejmy nadzieję nie potrwa długo, gdyż niezwykle sympatyczny, życzliwy i fachowy Pan Łukasz Zaborowski z firmy SupraSAT bardzo się całą tą niefortunną sytuacją przejął i ze swej strony obiecał dołożyć wszelkich starań by dla nas skończyła się ona pozytywnie i bez uszczerbku. A rynek wtórny tego typu urządzeń praktycznie nie istnieje, więc trafienie kolejnej okazji może nie być wcale takie łatwe... Gdyby natomiast, ktoś z Was natknął się w necie na używany telefon satelitarny Iridium 9505A będący w świetnym stanie lecz bez anteny i do tego w super okazyjnej cenie, to bardzo proszę o kontakt. Na poniższym zdjęciu skradziony egzemplarz na dzień przed wysyłką:

Skradziony Iridium 9505A

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz