Witajcie po dłuższej przerwie. Od mego powrotu z Australii minęły już cztery tygodnie i dopiero teraz dojrzałem i ochłonąłem na tyle, by pokusić się o jakieś podsumowanie wyprawy i by poinformować wszystkich tych, z którymi jeszcze nie rozmawialiśmy i którzy nie wiedzą, co tak naprawdę się wydarzyło.
Wyprawa nie zakończyła się sukcesem! Co nie oznacza, że się nie udała. Ale w związku z tym porzucam pomysł by na każdy spędzony w Australii dzień poświęcić na tym blogu jeden post. Postaram się w miarę zwięźle opowiedzieć wszystko i podzielić się z Wami naszymi przeżyciami w tym jednym wpisie.
Jak wiecie, gdy pojawiliśmy się w Halls Creek, naszych paczek wciąż nie było. I nie zdarzył się wyczekiwany cud. Ba, minął 25 sierpnia (Piotrka już nie było) i nic. Dopiero 7 września, po blisko czterech miesiącach od daty nadania, nadeszły cztery wyczekane pudła. Ale wróćmy do początku...
Podczas dwóch dni spędzonych w Darwin, wiedząc co nas czeka i czego nie mamy, kupiliśmy trochę najpotrzebniejszego sprzętu, żywności oraz tani namiot. Do Halls Creek dotarliśmy autobusem Greyhound (piętnastogodzinna podróż) 5 sierpnia późnym wieczorem.
Po nocy spędzonej na kempingu, spotkaliśmy się nazajutrz z poznanym kilka miesięcy wcześniej przez Internet miejscowym policjantem Nickiem i jego żoną Ericą.
|
Kemping w Halls Creek |
Jak mieliśmy się później przekonać, okazali się oni być wspaniałymi, otwartymi, uczynnymi i przyjacielskimi ludźmi. Bardzo nam w naszej niedoli pomogli i gdy już objeździliśmy wszystkie okoliczne atrakcje, spędziliśmy pod ich gościnnym dachem (zwłaszcza ja) wiele niezapomnianych dni.
|
Z Ericą i Nickiem |
Praktycznie od razu zdecydowaliśmy z Piotrkiem, że nie ma co biadolić i czekać na cud, tylko trzeba z tym co mamy i co pożyczymy od Erici i Nicka, ruszać na rekonesans Canning Stock Route, by jeśli nie doczekamy się naszego sprzętu, przejechać chociaż jego początkowy odcinek, czyli Tanami Road. Dobrze, że rowery przywieźliśmy ze sobą samolotem! Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy i już o brzasku następnego dnia byliśmy w drodze do odległego o ponad 150 kilometrów Wolfe Creek Meteorite Crater.
|
Początek Tanami Road |
|
Tanami Road |
|
Wolfe Creek Meteorite Crater |
Po trzech dobach wróciliśmy do Halls Creek by uzupełnić zapasy wody oraz jedzenia i w ciągu kolejnych dni odwiedzaliśmy inne, mniej odległe od miasteczka atrakcje, z których najbardziej przypadła nam do gustu miejscówka o nazwie Palm Springs.
|
Halls Creek |
Dość powiedzieć, że jeździliśmy tam (45 kilometrów w jedną stronę) trzykrotnie (musieliśmy co kilka dni wracać po prowiant i by sprawdzać czy nie nadeszły paczki), spędzając na miejscu w sumie jedenaście dni. Przez większość czasu byczyliśmy się opalając, pływając, czytając i wędrując bądź jeżdżąc po okolicy dla utrzymania formy. Nawet zaczęliśmy już to miejsce na potrzeby nasze i odwiedzających je turystów, nazywać Polish Springs. Było nam tam rozkosznie i błogo.
|
W drodze do Polish Springs |
|
Polish Springs |
|
Noc w Polish Springs |
Oprócz Polish Springs byliśmy także w Sawpit Gorge, Caroline Pool oraz przy China Wall.
|
Sawpit Gorge |
|
Caroline Pool |
I tak nam minął nam czas do 23 sierpnia, kiedy to Piotrek opuścił Halls Creek i wyruszył w drogę powrotną do Szwecji.
|
Piotrek na plaży w Broome |
Przez następne dwa tygodnie, aż do nadejścia sprzętu, nie opuszczałem miasteczka. Znalazłem sobie pracę w której spędzałem całe dnie, więc pedałowanie nadrabiałem tylko w weekendy by nie wyjść zupełnie z formy. Mieszkałem w tym czasie u Erici i Nicka i było mi dobrze: nic mnie nie goniło, czas płynął leniwie, był spokój, cisza i harmonia. Tak naprawdę do pełni szczęścia brakowało mi tylko możliwości przytulenia dzieciaków i Oli.
Jak już wiecie 7 września w końcu dotarły cztery pudła z żywnością i sprzętem. Gdy się o tym dowiedziałem od Nicka, pożegnałem się w pracy, wróciłem do domu i natychmiast zabrałem się za pakowanie sakw. W międzyczasie pozamykałem wszystkie swoje sprawy na miejscu, wysłałem Piotrkową część sprzętu z powrotem do Polski i późnym wieczorem byłem gotów do drogi. Ruszyłem tuż po północy 8 września. I tu powinien nastąpić opis dzień po dniu mojej wyprawy rowerem przez Canning Stock Route. Ale nie nastąpi... Z powodu emocji jakie wciąż mi towarzyszą gdy wspominam tych kilka dni, ograniczę się tylko do kilku faktów i danych, a na koniec zacytuję zapiski z mojego dziennika podróży poczynione w dniu wycofania się ze szlaku i go poprzedzającym.
Otóż od samego początku jechało mi się fatalnie z powodu zbytniego obciążenia roweru oraz nierównomiernego rozłożenia ładunku. I jakkolwiek z drugim problemem poradziłem sobie bardzo szybko, tak pierwszy z każdym przejechanym kilometrem, a co za tym idzie wraz z pogarszaniem się nawierzchni, doprowadzał mnie do coraz większej rozpaczy. Jednak na pozbycie się części rzeczy, jak mi się wtedy wydawało absolutnie niezbędnych, nie starczało mi odwagi. I tak brnąłem przez piachy w upale (średnia temperatura w ciągu dnia była o prawie 10°C wyższa niż jeszcze przed miesiącem), ze zbyt małą ilością wody, dewastując swoje siły i morale. Począwszy od drugiego dnia niewiele więcej jechałem niż prowadziłem z powodu coraz bardziej grząskiego piachu i koszmarnych corrugations. W pierwszy dzień udało mi się pokonać trochę ponad 153 kilometry, a w kolejne odpowiednio 66, 56 i 40. I tyle... :( Czwartego dnia moje wielkie marzenie posypało się jak pustynny piasek, wyparowało jak woda ze mnie... Zresztą poczytajcie (tekst żywcem wzięty z dziennika podróży, w którym nie poprawiałem błędów, składni czy stylu, gdyż miałem to zamiar zrobić dopiero po powrocie, w trakcie przepisywania na bloga. Z tego powodu jest nieco "chropawy"):
"10 września 2017, niedziela - CSR dzień 3. (41.); 55,85 km; Σ 274,92 km; 9:30,25; 5,8 km/h
Wstałem o 4.00 i o 5.30 ruszyłem. Było jeszcze przyjemnie chłodno, ale dzień zapowiadał się upalny jak zwykle. Do 11.30 udało mi się przejechać zaledwie niecałe trzydzieści kilometrów, w większości prowadząc rower - tak fatalny jest na tym odcinku szlak. Główny problem to grząski, miękki piach, na którym nawet takie opony nie dają rady. Cały czas liczę i kalkuluję czy wystarczy mi wody do studni nr 49. Wyszło mi, że jadąc w upale będę jej zużywał zbyt wiele, więc południowy postój przeciągnąłem prawie do wieczora, by ruszyć gdy już się zacznie robić chłodniej. Niestety będę musiał jechać po ciemku, ale to jedyna szansa, bo od południowego postoju do suchej studni nr. 51 mam jeszcze ponad trzydzieści kilometrów, a potem do studni nr. 49 kolejne 52 kilometry i na to wszystko zaledwie dziesięć litrów wody. Niewiele... Oszacowałem też dzisiaj zapasy jedzenia i masę roweru i wyszło mi, że wiozę niepotrzebnie zbyt wiele. Postanowiłem więc z ciężkim sercem pozbyć się części najmniej smacznych liofilizatów, a mianowicie farfalli w sosie szpinakowo-serowym. Od razu zrobiło się więcej miejsca w sakwach. Jutro przeorganizuję ich zawartość, dzięki czemu będę mógł zabierać więcej wody. A pozostałego jedzenia mam ponad dwie paczki na dzień przy założeniu pokonania całego szlaku w trzydzieści dni. Powinno wystarczyć, zwłaszcza, że mam jeszcze sporo innych wiktuałów. Woda jest najważniejsza!
KLĘSKA, PORAŻKA, ROZCZAROWANIE, GORYCZ...
Piszę te słowa już następnego dnia wieczorem w namiocie rozbitym osiemnaście kilometrów na południe od Billiluny nad Lake Stretch. Ale po kolei...
Jak planowałem, tak zrobiłem i jechałem w nocy. Około 23.00 zatrzymałem się tylko by ugotować gorący posiłek i dalej w drogę...
11 wrześnie 2017, poniedziałek - CSR dzień 4, ostatni (42.); 39,36 km; Σ 314,28 km; 6:39,41; 5,8 km/h
... Jechałem jak w transie. Przez jakiś czas szlak był znośny, ale wkrótce się popsuł i znowu musiałem prowadzić. Bardzo to było męczące. I do tego ciągle chciało mi się pić, a kilometrów do celu jakby nie ubywało. Czułem, że opadam z sił i chwilami miałem wrażenie jakbym obserwował siebie z boku. Wiedziałem, że nie jest dobrze. Byłem coraz bardziej zmęczony i znużony, tak jak przy wielogodzinnym nocnym prowadzeniu samochodu. O 4.30, tuż przed wschodem słońca, już nie mogłem wytrzymać, nie widziałem szlaku i 'stawiały mi się chłopki'. Musiałem się zdrzemnąć! Ubrałem tylko kurtkę puchową, czapkę i rękawiczki, bo było chłodno, wyjąłem karimatę i tak jak stałem walnąłem się na glebę. Resztę pamiętam jak przez mgłę. Nie spałem chyba długo, ale obudziło mnie gorąco padających na mnie promieni słonecznych. Szybko wstałem (chyba) i ruszyłem dalej. Robiło się coraz goręcej. Próbowałem coś jeść, ale nie potrafiłem przełykać, jedzenie obklejało mi gardło i przełyk i nie chciało wędrować w dół. Wodę racjonowałem. Cały czas pchałem rower, bo piasek był tak grząski, że o jeździe w ogóle nie było mowy, pomimo opuszczenia ciśnienia w oponach poniżej 0,5 bara (koniec skali na mojej pompce). W międzyczasie zrobiło się późne przedpołudnie i upał był okrutny od góry, jak i od dołu od rozgrzanego piachu. Ale nie miałem wyjścia, nie mogłem przeczekać gorących godzin, bo w tym czasie też trzeba coś pić, a mi wody ubywało w dramatycznym tempie pomimo racjonowania. I z każdą chwilą bardziej chciało mi się pić, jednak trzeba było posuwać się naprzód licząc na ocalenie. W międzyczasie minęły mnie te same dwie Toyot-y, co wczoraj (jedyne auta, jakie spotkałem w niedzielę) i panowie przystanęli by zagadać. Gdy powiedziałem w jakiej jestem sytuacji i że wciąż mam prawie trzydzieści kilometrów do celu, dostałem od nich trzy litry wody. To mogło uratować mi życie. Kawałek za miejscem spotkania panowie (i pani Maya) skręcili w lewo na śniadanie do studni nr. 50, a ja powlokłem się dalej. I tak szedłem noga za nogą w kierunku studni nr 49. Nie wiem ile to trwało. Przestałem rejestrować rzeczywistość. W każdym razie według Austryjaków z Toyot, dogonili mnie gdy do celu brakowało mi jeszcze dwudziestu czterech kilometrów. Ale o tym dowiedziałem się dwie godziny później, gdy doszedłem już trochę do siebie w klimatyzowanym wnętrzu auta. Podobno gdy mnie widzieli wczoraj, to już spodziewali się, że będę miał kłopoty, rano się tylko upewnili, a teraz powiedzieli wprost, że źle wyglądam i nie powinienem kontynuować jazdy, zwłaszcza, że to najłatwiejszy odcinek CSR, jeszcze pozbawiony wydm. Nie miałem siły na żadną dyskusję, zwłaszcza w perspektywie narastających trudności, i z przyjemnością dałem się uratować. Zresztą niewiele z tego całego zamieszania pamiętam. Byłem jak kukiełka - co mi kazali to robiłem. Wypiłem chyba dwa litry wody duszkiem, zjadłem dwa soczyste jabłka i dałem się zamknąć w klimatyzowanym wnętrzu Toyot-y. Było mi już wszystko jedno. Miałem świadomość, że tą decyzją przekreślam prawie trzy lata żmudnych przygotowań i buńczucznych planów. Ale być może ocaliłem życie, bo chyba rzeczywiście nie było ze mną wszystko w porządku. Jeszcze przez chwilę zastanawiałem się czy by nie dać się tylko podrzucić do studni nr 49 i tam odpocząć, nabrać wody i nazajutrz ruszyć dalej, ale po chwili zdałem sobie sprawę, że sam siebie oszukuję, i że nie chcę już nigdzie ruszać dalej. Było to ponad moje siły mierzyć się z jeszcze trudniejszymi warunkami. Wystarczająco dostałem w dupę przez te cztery dni, by wiedzieć, że nie zdołam tego udźwignąć w wersji XXL. Początkowo Austryjacy chcieli mnie odwieźć do studni nr. 50, gdzie miałem sobie odpocząć by nazajutrz ruszyć w drogę powrotną do Billiluny. Jednak obserwując mój stan w czasie jazdy, zmienili zdanie i postanowili odwieźć mnie prawie sto kilometrów nad wspomniane już wcześniej jezioro Lake Stretch. Gdy tak wracaliśmy nie za bardzo rozpoznawałem okolicę i mój przez nią przejazd. Musiałem rzeczywiście być już nieźle zamroczony. Ale muszę przyznać, że pokonałem całkiem spory szmat CSR, co dostrzegłem dopiero przez okna samochodu. Po dojechaniu na miejsce wymieniliśmy się namiarami na siebie, pożegnali, a następnie Austryjacy odjechali. Rozbiłem namiot, przesegregowałem zawartość sakw, ugotowałem kolację i teraz ledwo podpieram się nosem z powodu nieprzespanej poprzedniej nocy. (...) Dzwoniłem już do Nicka i Piotrka. Jutro spróbuję pokusić się o analizę przyczyn porażki, choć Austryjacy zgodnie twierdzą, że to nie porażka, a lekcja, i że tak są pełni uznania ile udało mi się pokonać w zaledwie trzy i pół dnia. Nie wiem ile w tym prawdy, a ile kurtuazji."
|
Szlak |
|
Odpoczynek podczas najgorętszych godzin |
|
Moi wybawcy |
I tak oto zakończyła się przygoda mojego życia. Mało spektakularnie, ale szczęśliwie. Cieszę się, że żyję, że udało mi się wrócić do bliskich, że czegoś się nauczyłem. Bo ta porażka jest dla mnie zarazem znakomitą lekcją pokory i szacunku do przyrody. Nauczyłem się też siebie i trochę lepiej rozumiem teraz jak funkcjonuje mój organizm w tak skrajnie nieprzyjaznych warunkach. Popełniłem błędy. Sporo błędów. I stawiam sobie pytanie: czy mogłem się przed nimi ustrzec? Nie znajduję jednoznacznej odpowiedzi. Mogłem więcej pytać bardziej doświadczonych podróżników, mogłem więcej czytać, ale czy bym posłuchał? Przecież z rozmów i lektur wiedziałam jak będzie ciężko. A i tak postanowiłem być "mądrzejszy" i spróbować po swojemu. I zapłaciłem za to wysoką cenę. Ale może właśnie o to chodzi by przekonać się na własnej skórze, nauczyć na własnych błędach, frycowe zapłacić z własnych środków? Mam to już za sobą i jestem bogatszy o wspaniałe przeżycia oraz doświadczenie nie do przecenienia.
Pytacie nas czy spróbujemy raz jeszcze. Z zapewnień Piotrka wynika, że on raczej nie, ale pożyjemy - zobaczymy. Natomiast co do mnie nie chcę teraz składać jakichkolwiek deklaracji i podejmować wiążących decyzji. Zbyt świeże są jeszcze rany odniesione na szlaku. Potrzebuję czasu by sobie to wszystko jakoś poukładać. Przy każdym wspomnieniu tych niezwykłych dni czy wzmiance o CSR wciąż się wzruszam i reaguję silnymi emocjami. To musi minąć. Tak więc na to pytanie odpowiem również pytaniem: czy porażka w postaci niezdanego egzaminu jest powodem by rzucić studia? Dla niektórych tak, ale dla większości nie! Moim zdaniem trzeba potrafić wyciągnąć wnioski, douczyć się i spróbować ponownie! A Canning Stock Route wciąż tam jest i czeka...