To pierwsze słowa na tym blogu. Jak Bóg da i wszystko potoczy się po naszej myśli to za niecałe trzy lata przyjdzie mi go zakończyć zdaniem "... dotarliśmy do Wiluny". Bardzo bym chciał aby tak się stało. Tymczasem przed nami mnóstwo przygotowań i całe multum spraw do pozałatwiania. A to tylko te, z których na chwilę obecną zdajemy sobie sprawę. Ile jest takich, które się dopiero pojawią, urodzą w trakcie? Pewno drugie tyle, jeśli nie więcej... Zobaczymy... Tak więc pisanie bloga czas zacząć!
Gdy w 1997 roku po raz pierwszy (z moją ówczesną dziewczyną, a obecnie kochaną żoną) odwiedziliśmy Australię, przy podpisywaniu papierów ubezpieczeniowych wypożyczanego kampera, zetknęliśmy się z listą dróg australijskiego outbacku, na które otrzymaliśmy absolutny zakaz wjazdu gdyż zawierana polisa nie pokrywała szkód na nich powstałych. Na pierwszym miejscu tej listy widniał tajemniczy, nieznany nam wcześniej szlak o nazwie Canning Stock Route (CSR). Nadmienię tylko, że w tamtych zamierzchłych czasach Internet był jeszcze w powijakach, panowie Larry Page i Siergiej Brin korzystali z wyszukiwarki AltaVista, a o Wikipedii nawet jej pomysłodawcom się jeszcze nie śniło. Tak więc dowiedzenie się cóż to takiego ten CSR nie było wcale łatwe. Jakieś strzępy danych udało nam się uzyskać dopiero po powrocie do Polski z rozmaitych, tradycyjnie drukowanych publikacji, do których zdołaliśmy dotrzeć. Ale samo to już mi (podkreślam słówko 'mi') wystarczyło! Postanowiłem, jeśli jeszcze kiedyś uda mi się pojechać na Antypody, pokonać ten szlak w wyprawie samochodami 4WD. Ponowna okazja nadarzyła się po pięciu latach, ale do tego czasu rozbudzony apetyt i pierwotny zapał zdążyły już mocno wystygnąć i górę wziął pragmatyzm (ku uciesze żony), podpowiadający, iż lepiej będzie wykorzystać czas na normalne objechanie jeszcze nie widzianej, ale cywilizowanej, zachodniej części Australii, niż spędzić sporą jego część (około 20 dni) na pustyni i w buszu. I tak też się stało, a relację można znaleźć tutaj. Jednak pamięć o CSR wciąż gdzieś tam się we mnie tliła i od czasu do czasu dawała o sobie znać. Tymczasem kilka lat później, w 2005 roku, znalazł się śmiałek i do tego Polak, Jakub Postrzygacz, który rzucił mu wyzwanie: wybrał się nań samotnie rowerem. I podołał! Jako pierwszy w historii Szlaku. Gdy natknąłem się w necie na jego relację, płomień we mnie rozgorzał na nowo i to ze wzmożoną siłą. Zmieniła się jedynie jego 'barwa'. Ale była to zmiana znacząca! Wiedziałem już, że nie chcę pokonywać Szlaku bielutką terenówką z pełnym zaopatrzeniem, zimnymi drinkami i wsparciem z zewnątrz, a właśnie umorusanym i zabłoconym rowerem, będąc zdanym tylko na własne siły. Los jednak sprawił, że na kolejny wyjazd do Australii musieliśmy czekać aż dziesięć lat, a wtedy nie byliśmy już tylko parą, lecz staliśmy się pełną, czteroosobową rodziną, więc znacznie zmieniły się nasze priorytety. Tak więc kolejne wakacje w kraju kangura bardzo przypominały pod względem turystycznym dwa poprzednie pobyty. Najważniejszym aspektem stało się oczywiście bezpieczeństwo dzieci oraz to, by pokazać pociechom australijskie ikony turystyczne (relacja tutaj). Dodatkowo pojechaliśmy z rodziną szwagra, która wybrała się tam po raz pierwszy, więc wiadomo... I tak kolejny już raz musiałem zepchnąć tęsknotę za interiorem i CSR w odległe zakamarki pamięci, a z racji przybywających lat zakładałem, że raczej już tylko tam owa tęsknota pozostanie. Wróciliśmy do Polski, minęły kolejne dwa lata z małym okładem i pewnego listopadowego przedpołudnia jadąc autem przez brzydki, zimny i mokry Rybnik, usłyszałem w ulubionej Trójce rozmowę z Mateuszem Waligórą, który jako kolejny Polak przejechał cały Szlak na rowerze. Udało mu się to za drugim razem. Link do strony o jego i jego żony podróżach tutaj oraz w zakładce 'Linki'. I nie wiem co sprawiło, że w tym momencie już wiedziałem: albo teraz, albo nigdy! Może to jesienna aura, a może świadomość, że czas ucieka i jeśli nie zrobię tego przed pięćdziesiątką, to pewno później mój organizm i resztki zdrowego rozsądku na tak śmiały czyn mi nie pozwolą. W każdym razie zdecydowałem się natychmiast. Jednego wszak byłem świadom: nie mam aż tyle odwagi co moi wielcy poprzednicy by wyruszyć samotnie, muszę więc znaleźć kogoś równie spragnionego przygody, a zarazem znającego swoje możliwości i ograniczenia. I tak padło na mojego, mieszkającego od kilku lat w Szwecji, kuzyna Piotrka. Zarówno on jak i ja jesteśmy zapalonymi rowerzystami. On trochę bardziej wyścigowo-sportowo-szosowym, gdy tymczasem ja turystyczno-terenowo-krajobrazowym, ale nasze pasje mają wspólny mianownik i byłem przekonany, że mój pomysł spotka się z jego pełnym poparciem i akceptacją. Pozostał nam zatem najtrudniejszy, najważniejszy, a zarazem najbardziej krytyczny z etapów przygotowań: poinformowanie naszych żon o planie wyprawy i uzyskanie ich zgód. W moim przypadku lata gadania o CSR nie poszły na marne i po początkowym lekkim oporze, Ola dosyć szybko pogodziła się z moją decyzją. Oczywiście nie jest zachwycona (nie mówiąc już o dzieciakach, a zwłaszcza o Majce), ale wie, że to daremny trud odwodzić mnie od raz podjętego postanowienia, zwłaszcza jeśli związane z nim ryzyko mieści się w granicach rozsądku, a szanse na powodzenie przedsięwzięcia są spore. Piotrek natomiast nieco dłużej przygotowywał odpowiedni grunt na zakomunikowanie radosnej nowiny Celinie, ale jak widać zrobił to perfekcyjnie, gdyż, jak sam stwierdził, 'nadspodziewanie gładko poszło'. Jej zgodą podzielił się ze mną dzisiaj tj. 20 grudnia 2014 roku o godzinie 16.22, który to moment niniejszym uznaję jako oficjalny początek naszej próby pokonania Canning Stock Route na rowerach.
Nasz wyjazd zaplanowaliśmy na sierpień lub wrzesień 2017 roku, tak więc czasu mamy niby sporo, ale z racji ogromu przedsięwzięcia i ograniczeń wynikających z codziennych obowiązków, za przygotowania bierzemy się praktycznie od razu. A będą one przebiegać (przynajmniej na razie) na pięciu płaszczyznach:
Gdy w 1997 roku po raz pierwszy (z moją ówczesną dziewczyną, a obecnie kochaną żoną) odwiedziliśmy Australię, przy podpisywaniu papierów ubezpieczeniowych wypożyczanego kampera, zetknęliśmy się z listą dróg australijskiego outbacku, na które otrzymaliśmy absolutny zakaz wjazdu gdyż zawierana polisa nie pokrywała szkód na nich powstałych. Na pierwszym miejscu tej listy widniał tajemniczy, nieznany nam wcześniej szlak o nazwie Canning Stock Route (CSR). Nadmienię tylko, że w tamtych zamierzchłych czasach Internet był jeszcze w powijakach, panowie Larry Page i Siergiej Brin korzystali z wyszukiwarki AltaVista, a o Wikipedii nawet jej pomysłodawcom się jeszcze nie śniło. Tak więc dowiedzenie się cóż to takiego ten CSR nie było wcale łatwe. Jakieś strzępy danych udało nam się uzyskać dopiero po powrocie do Polski z rozmaitych, tradycyjnie drukowanych publikacji, do których zdołaliśmy dotrzeć. Ale samo to już mi (podkreślam słówko 'mi') wystarczyło! Postanowiłem, jeśli jeszcze kiedyś uda mi się pojechać na Antypody, pokonać ten szlak w wyprawie samochodami 4WD. Ponowna okazja nadarzyła się po pięciu latach, ale do tego czasu rozbudzony apetyt i pierwotny zapał zdążyły już mocno wystygnąć i górę wziął pragmatyzm (ku uciesze żony), podpowiadający, iż lepiej będzie wykorzystać czas na normalne objechanie jeszcze nie widzianej, ale cywilizowanej, zachodniej części Australii, niż spędzić sporą jego część (około 20 dni) na pustyni i w buszu. I tak też się stało, a relację można znaleźć tutaj. Jednak pamięć o CSR wciąż gdzieś tam się we mnie tliła i od czasu do czasu dawała o sobie znać. Tymczasem kilka lat później, w 2005 roku, znalazł się śmiałek i do tego Polak, Jakub Postrzygacz, który rzucił mu wyzwanie: wybrał się nań samotnie rowerem. I podołał! Jako pierwszy w historii Szlaku. Gdy natknąłem się w necie na jego relację, płomień we mnie rozgorzał na nowo i to ze wzmożoną siłą. Zmieniła się jedynie jego 'barwa'. Ale była to zmiana znacząca! Wiedziałem już, że nie chcę pokonywać Szlaku bielutką terenówką z pełnym zaopatrzeniem, zimnymi drinkami i wsparciem z zewnątrz, a właśnie umorusanym i zabłoconym rowerem, będąc zdanym tylko na własne siły. Los jednak sprawił, że na kolejny wyjazd do Australii musieliśmy czekać aż dziesięć lat, a wtedy nie byliśmy już tylko parą, lecz staliśmy się pełną, czteroosobową rodziną, więc znacznie zmieniły się nasze priorytety. Tak więc kolejne wakacje w kraju kangura bardzo przypominały pod względem turystycznym dwa poprzednie pobyty. Najważniejszym aspektem stało się oczywiście bezpieczeństwo dzieci oraz to, by pokazać pociechom australijskie ikony turystyczne (relacja tutaj). Dodatkowo pojechaliśmy z rodziną szwagra, która wybrała się tam po raz pierwszy, więc wiadomo... I tak kolejny już raz musiałem zepchnąć tęsknotę za interiorem i CSR w odległe zakamarki pamięci, a z racji przybywających lat zakładałem, że raczej już tylko tam owa tęsknota pozostanie. Wróciliśmy do Polski, minęły kolejne dwa lata z małym okładem i pewnego listopadowego przedpołudnia jadąc autem przez brzydki, zimny i mokry Rybnik, usłyszałem w ulubionej Trójce rozmowę z Mateuszem Waligórą, który jako kolejny Polak przejechał cały Szlak na rowerze. Udało mu się to za drugim razem. Link do strony o jego i jego żony podróżach tutaj oraz w zakładce 'Linki'. I nie wiem co sprawiło, że w tym momencie już wiedziałem: albo teraz, albo nigdy! Może to jesienna aura, a może świadomość, że czas ucieka i jeśli nie zrobię tego przed pięćdziesiątką, to pewno później mój organizm i resztki zdrowego rozsądku na tak śmiały czyn mi nie pozwolą. W każdym razie zdecydowałem się natychmiast. Jednego wszak byłem świadom: nie mam aż tyle odwagi co moi wielcy poprzednicy by wyruszyć samotnie, muszę więc znaleźć kogoś równie spragnionego przygody, a zarazem znającego swoje możliwości i ograniczenia. I tak padło na mojego, mieszkającego od kilku lat w Szwecji, kuzyna Piotrka. Zarówno on jak i ja jesteśmy zapalonymi rowerzystami. On trochę bardziej wyścigowo-sportowo-szosowym, gdy tymczasem ja turystyczno-terenowo-krajobrazowym, ale nasze pasje mają wspólny mianownik i byłem przekonany, że mój pomysł spotka się z jego pełnym poparciem i akceptacją. Pozostał nam zatem najtrudniejszy, najważniejszy, a zarazem najbardziej krytyczny z etapów przygotowań: poinformowanie naszych żon o planie wyprawy i uzyskanie ich zgód. W moim przypadku lata gadania o CSR nie poszły na marne i po początkowym lekkim oporze, Ola dosyć szybko pogodziła się z moją decyzją. Oczywiście nie jest zachwycona (nie mówiąc już o dzieciakach, a zwłaszcza o Majce), ale wie, że to daremny trud odwodzić mnie od raz podjętego postanowienia, zwłaszcza jeśli związane z nim ryzyko mieści się w granicach rozsądku, a szanse na powodzenie przedsięwzięcia są spore. Piotrek natomiast nieco dłużej przygotowywał odpowiedni grunt na zakomunikowanie radosnej nowiny Celinie, ale jak widać zrobił to perfekcyjnie, gdyż, jak sam stwierdził, 'nadspodziewanie gładko poszło'. Jej zgodą podzielił się ze mną dzisiaj tj. 20 grudnia 2014 roku o godzinie 16.22, który to moment niniejszym uznaję jako oficjalny początek naszej próby pokonania Canning Stock Route na rowerach.
Nasz wyjazd zaplanowaliśmy na sierpień lub wrzesień 2017 roku, tak więc czasu mamy niby sporo, ale z racji ogromu przedsięwzięcia i ograniczeń wynikających z codziennych obowiązków, za przygotowania bierzemy się praktycznie od razu. A będą one przebiegać (przynajmniej na razie) na pięciu płaszczyznach:
- Nawiązanie kontaktu z Jakubem Postrzygaczem i Mateuszem Waligórą, celem skorzystania z ich ogromnego doświadczenia, które na wszystkich etapach przygotowań będzie bezcenne. Uzyskane tą drogą porady i wskazówki pomogą nam uniknąć wielu błędów i rozczarowań, a tymczasem znacząco zwiększą nasze szanse na zakończenie wyprawy sukcesem.
- Zainteresowanie naszą inicjatywą mediów zarówno w Polsce, jak i w Szwecji.
- Pozyskanie sponsorów, którzy zechcieliby pomóc nam w udźwignięciu strony finansowej przedsięwzięcia. Chodzi tu głównie o transport oraz niezbędny, specjalistyczny sprzęt.
- Przygotowanie sprzętu.
- Przygotowanie fizyczne i mentalne.
Wesołych Świąt i pomyślności w Nowym, 2015 roku!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz